Poniedziałek, 4 września. Mija dzisiaj dokładnie sześć tygodni od
mojego wyjazdu z Warszawy. Od czasów studenckich/doktoranckich wakacji nigdy nie
wyjeżdżałem na tak długi urlop. Ani tak daleko. Jednak się ruszyłem, chociaż
tym razem decyzja nie była łatwa. Dziękuję wszystkim, którzy mnie wspierali przy
jej podejmowaniu. Dziękuję też tym, którzy podtrzymywali moją wiarę, że warto pisać te posty, a zwłaszcza Anonimowemu, który tak wiernie trykał się z nimi przez te sześć tygodni.
Ruszyłem się. Czy są jakieś skutki tego mojego ruszenia się, prawie na antypody naszej ojczyzny? Podoba mi się w światopoglądzie aborygenów australijskich pogląd, że ważniejsze jest samo malowanie (np. na skale) niż wynik tej czynności. Może dlatego tak często malowali na wcześniejszych malowidłach. Jest to zresztą charakterystyczne dla całej archaicznej sztuki naskalnej tworzonej przez ludzi żyjących przecież tak, jak jeszcze pięćdziesiąt lat temu żyła część aborygenów. Długo było dla nich niezrozumiałe, dlaczego biali tak chętnie zbierają ich dzieła (malowidła na korze, ozdobne pale na kości, rzeźby i malowidła na drewnie, etc) i są gotowi za nie płacić. Może więc, idąc za tą myślą, ważniejsze jest podróżowanie niż takie czy inne wyniki podróży po w końcu dobrze znanych terenach? Może ważniejsze jest pisanie postów niż ich końcowa wartość? Utrzymywanie kontaktu niż zasób przekazanych informacji i wrażeń? W dodatku, znaczenie podróży i blogu może być inne dla każdego z czytelników i jeszcze inne dla autora.
A na zakończenie kilka widoków z lotu nad Iranem. Przypatrzcie się temu dużemu miastu położonemu właściwie na pustyni:
Jak zróżnicowane są miejsca, w których potrafimy mieszkać! Mała wyspa na oceanie i moloch na pustyni. A pustyń tam nie brakuje; dorzucę jeszcze kilka widoków pustynno-górskich terenów, tak kontrastujących z też przecież pustym przestworem oceanu:
Te tereny prawdopodobnie nie są zamieszkane. Ale poniżej, jak się dokładniej przyjrzeć, jakoś sobie radzą:
A gdyby ktoś potrzebował wydmę, to niech nie zapomni poszukać i na morzu:
Dan w Warszawie, 4 września 2017.
Blog powstał jako próba wykręcenia się od powiadamiania rodziny i przyjaciół, że jeszcze żyję i co jest dookoła, w czasie dłuższych wyjazdów. Teraz każdy może sobie sam sprawdzić. Niestety szybko weszło mi to w krew. Piszę na gorąco, najlepiej jeszcze tego samego dnia, który opisuję. Samotne podróżowanie zostawia zwykle dwie - trzy wolne godziny na kopiowanie zdjęć i krótki komentarz. O ile szybkość internetu na to pozwala. Oprócz relacji z podróży, trochę ciekawostek, a obecnie wspomnienia.
04 września, 2017
Powrót: Dubaj
Poniedziałek, 4 września. Na lotnisku w Dubaju wylądowaliśmy kilka minut po piątej rano. Świtało, lekkie zamglenie, temperatura trzydzieści trzy Celsjusza (to dla tych, którzy tęsknią za latem). Te siedemnascie godzin lotu głównie przedrzemałem, ale obejrzałem też trzy i pół filmu, w tym półtora Disneya (może skończę w drodze do Warszawy).
Rzadko się zdarza na pokładach samolotów dobre jedzenie (z moich doświadczeń wynika, że w tej konkurencji najlepszy jest Air France), ale tym razem Emiraty zafundowały nam na obiad wspaniałą rybę hoka. Gorąco polecam. I lecę dalej, wkrótce muszę być przy bramce, żeby przypadkiem nie odlecieli do Warszawy beze mnie.
Dan na lotnisku w Dubaju, 4 września.
Rzadko się zdarza na pokładach samolotów dobre jedzenie (z moich doświadczeń wynika, że w tej konkurencji najlepszy jest Air France), ale tym razem Emiraty zafundowały nam na obiad wspaniałą rybę hoka. Gorąco polecam. I lecę dalej, wkrótce muszę być przy bramce, żeby przypadkiem nie odlecieli do Warszawy beze mnie.
Dan na lotnisku w Dubaju, 4 września.
03 września, 2017
Auckland 7: Devonport
Niedziela, 3
września. Dostałem jeszcze repetę deseru tej podróży. Popłynąłem promem do
Devonport (10 min przez zatokę, nad którą leży Auckland) i wszedłem na dwa „miejskie”
wulkany. Devonport to coś w rodzaju naszego Sopotu:
Dovenport ma dwa wulkany,
a w zasadzie miało trzy, ale jeden z nich, Mount Scumbria, rozebrano na kamień
budowlany i teraz skumbriańską skorię można znaleźć w murach devonportowych
domów. Oba istniejące wulkany były
silnie zmilitaryzowane już przez Maorysów (obronne wioski pa), a po nich
przejęła te tereny nowozelandzka marynarka wojenna i zamieniła wulkany na forty. Oba są
obecnie traktowane jak zabytki i można je zwiedzać łącznie z wewnętrznymi
tunelami (do tuneli trzeba mieć własną latarkę). Poważnie zaczęto myśleć o
systemie obrony Auckland w latach 1895-6, kiedy to pojawiło się zagrożenie ze
strony… Rosji. Tak, tak, już car miał długie ręce i zaczął rozbudowywać flotę
wojenną na Pacyfiku. Potem dopiero Japonia od 1941 roku stała się postrachem (w
NZ stacjonowało 100 000 żołnierzy amerykańskich), ale to nie japoński a niemiecki
okręt narobił trochę kłopotu zaminowując dojście do portu Auckland. Na minie
wyleciał statek pasażerski, ale wszystkich uratowano.
Wchodzę więc na
Mount Victoria. Na szczycie muzealne stanowisko „znikającego działa”:
Działo to było
podnoszone do strzału z głębokiego wykopu podnośnikami
pneumatyczno-hydraulicznymi, a po strzale siła odrzutu wduszała je z powrotem do
wykopu sprężając jednocześnie powietrze i wodę w podnośnikach. To działo oddało
jednak tylko jeden strzał, bo w okolicznych domach wyleciały szyby przy pierwszej
próbie i obywatele zaczęli się skarżyć. Podobne działa były i na drugim wzgórzu
nazywanym North Head (to czubek półwyspu, na którym leży Devonprt), pozostawiono
jedno w pozycji do strzału:
Ze szczytu Mount
Victoria wspaniałe widoki:
Ten słupek po prawej stronie to latarnia morska ostrzegająca przed skałami Rangitoto, zbudowana w XVIII wieku.
Rangitoto nie może już być bliżej:
A te muchomorki to prawdopodobnie
wyloty systemu wietrzenia podziemnych części fortu. Jest też ostrzeżenie jak na
wulkan przystało:
I oczywiście widok
na North Head:
Zamiast widoków z North Head trochę kwiatów ze zboczy obu wulkanów:
i kolejna zielona zagadka:
Na plaży w obecnym Devonport miała wylądować jedna z siedmiu łodzi, które przywiozły Maorysów na Nową Zelandię, w związku z czym postawiono tu pomniczek:
Na kuli umieszczono świętego ptaka Maorysów, który przypłynął do Devonport razem ze swoimi czcicielami:
Odlot samolotu jest
zaplanowany na 20:30. Lot do Dubaju ma trwać ponad 17 godzin. Niedawno odleciały
jeszcze dwa samoloty Emiratów: do Dubaju przez Melbourne i do Dubaju przez
Brisbane. Mój lot jest więc trzecim w dniu dzisiejszym, tym razem bezpośrednim lotem z Auckland
do Dubaju.
Dan na lotnisku w
Auckland, 3 września.
02 września, 2017
Auckland 6: Rangitoto
Sobota, 2 września.
To już właściwie pożegnanie z południową półkulą. Jutro wsiadam do samolotu i ląduję na półkuli północnej, w Dubaju.
W nocy pada, rano
pada. Idę jednak do portu. Powinienem skonsumować
deser tej podróży: wulkan Rangitoto, który wyłonił się z morza 600 lat temu. Tak
wygląda z One Tree Hill:
Nie jest wysoki, 260
m npm, ale stanowi oddzielną wyspę. Jak widać na zdjęciu, oprócz głównego
krateru ma jeszcze dwa boczne, każdy w swoim stożku. Takie wielokraterowe
wulkany to nie jest rzadkość – mnóstwo małych kraterów otaczających główny stożek
widziałem np. na Hala-san w Korei. Przy narodzinach Rongitoto byli już ludzie –
znaleziono odciski stóp w popiele wulkanicznym.
Kiedy kupuję bilet nieco się
rozpogadza, ale decyduję się ostatecznie na Rangitoto volcanic tour, czyli
podróż po wyspie „road train” z 4WD jako lokomotywą. Road train ma daszek nad „wagonem”
i podwozi bezpośrednio pod stożek wulkaniczny, po drodze informacje o wyspie,
przyrodzie i historii udzielane przez kierowcę - przewodnika. Podejście piesze
od mola zajmuje tylko jedną godzinę, ale wolę nie ryzykować przemoknięcia. Kiedy
odbijamy od brzegu, znowu pada.
Ale gdy dobijamy do
Rangitoto, rozpogadza się. Na niecałe trzy godziny, jak się okazało. Akurat starcza
na wejście na szczyt i powrót. Lub odbycie przejażdżki i wejście na szczyt.
Część idzie, ja już konsekwentnie jadę. To 4WD okazuje się być traktorem:
Wyspa jest jednym wielkim polem lawy
pokrytym obecnie lasem pohukutawy (nowozelandzkiej choinki), ale bogatym w wiele
innych gatunków drzew i krzewów. Są jeszcze mchy. Jest to podobno największy las pohukutawy na
Nowej Zelandii:
Jeszcze 200 lat
temu była tu wyłącznie zastygnięta lawa. Jedno z większych, jeszcze nie zarośniętych
pól lawy:
Traktor objeżdża
główny stożek wulkaniczny dookoła. Drogi na wyspie zbudowali więźniowie w
latach 20 – 30-tych XX wieku. Odbywali tu ostatnie pół roku kary, pracowali bez
żadnych maszyn, ale mieli trochę luzu, mogli na przykład łowić ryby i robić
sobie z nich obiad.
Wejście na szczyt od trasy wycieczkowej odbywa się po drewnianych schodach:
Drewno jest pokryte drucianą siatką, żeby uniknąć poślizgnięcia się. Pomysłowe rozwiązanie.
Szczyt, najwyższy punkt
na krawędzi krateru, był wykorzystywany jako punkt obserwacyjny w czasie II
wojny światowej, stąd ten budyneczek za triangulem:
Jest tu zresztą
więcej pamiątek po wojskowych, ale jest to teraz rezerwat ścisły, wyłapuje się nawet
szczury i inne myszowate gryzonie oraz wprowadza rodzime gatunki ptaków. Ostatni
raz złapano szczura w jedną z wielu takich pułapek:
dwa lata temu.
Uważa się więc, że wyspa jest wolna od gryzoni. Widoki ze szczytu są wspaniałe:
a ścieżka wokół
krateru bardzo pouczająca:
Również wnętrze karteru
jest już bogato zarośnięte:
Trochę widoków z pól
lawy złożonej z poprzednio wspomnianej skorii w postaci powierzchniowej, czyli
oddzielnych kamieni:
Kiedy kończymy
jazdę, chmurzy się i wkrótce zaczyna padać.Robi się zimno. Na pociechę kierowca informuje nas, ze temperatura na Rangitoto jest zwykle o pięć stopni wyższa niż w Auckland; wulkan jeszcze grzeje.
Deszcz pada przez cały wieczór, ale jutro,
na odlotne, ma się rozpogodzić.
Dan w Auckland, 2
września.
01 września, 2017
Auckland 5
Piątek, 1
września. Zdobywam kolejny, czwarty już wulkan w Auckland. Nazywa się One Tree
Hill (182 m npm) i ma bogatą historię z ludźmi, a i o jego wcześniejszych
dziejach przez 50 000 lat też nie należy zapominać. Poza tym ma opisany
szlak wokół krateru i sporo informacji wulkanologicznych w odnośnej broszurce.
W olbrzymim parku wokół właściwego stożka z kilkoma kraterami jest poprowadzony
szlak drzew, też z opisem. Opisy można uzyskać w biurze parku, Niestety
niewiele z tego przekażę, bo padła karta pamięci w aparacie, którym zrobiłem
większość zdjęć. Pozostaje mi zasygnalizować kilka spraw nowych dla mnie i wykorzystać
zdjęcia, które zrobiłem kompaktem.
Stożek wulkaniczny
jest zbudowany z czegoś, co się nazywa skoria (scoria), a co chyba znałem jako
żużel wulkaniczny. Jest to skała powstała z magmy zawierającej duże ilości gazu,
a więc mocno porowata w odróżnieniu od bazaltu. Ze skorii utworzone są często
zewnętrzne warstwy stygnącej lawy, bomby wulkaniczne, etc. Pamiętam tę skorię z
wielu innych wulkanów, teraz mi się trochę jej pochodzenie wyjaśniło. One Tree
Hill ma jeden główny, prawie okrągły krater:
i trzy tzw. kratery
podkowiaste. Te kratery są otwarte na zewnątrz stożka, a powstały kiedy lawa pozbawiona
gazów wypływała spokojnie z podstawy stożka (zamiast wybuchać z krateru, jak
późniejsza skoria) rozmywając jego zbocza i tworząc wokół niego obszerne pola
lawowe.
Maorysi, którzy zażarcie
walczyli między sobą, zbudowali na wulkanie jedną z największych wiosek
obronnych, pa (podobno mogło w niej mieszkać 5000 ludzi), tworząc tarasy, budując
domy i palisady. Wioska przestała być dla nich ważna jeszcze przed przybyciem
białych i w końcu sprzedali im cały ten teren. Przeszedł on po pewnym czasie w
ręce Johna Logana Campbella, Szkota, który założył Auckland. Po
prostu rozbił namiot na plaży w okolicy dzisiejszego portu i zaczął handlować z
Maorysami i białymi. Po pewnym czasie razem ze wspólnikiem wybudowali sobie dom,
nazwany Acacia Cottage:
który się zachował
i został przeniesiony do parku pod wulkanem. Campbell odegrał olbrzymią rolę
gospodarczą, administracyjną i społeczną w powstającym i rozwijającym się
Auckland. W 1901 roku przekazał One Tree Hill i okoliczne tereny miastu, prosząc
o wybudowanie na szczycie pomnika pierwszych mieszkańców Nowej Zelandii. Postawiono
wiec tam wysoki obelisk a u jego podstawy postać w stroju maoryskim. Na tablicy
umieszczono wyrazy uznania i szacunku, jakie Campbell żywił w stosunku do
Maorysów. Obok obelisku znajduje się grób Campbella.
Z drzew mogę pokazać
kwitnące magnolie:
i olbrzyma zwanego pohukutawa
lub nowozelandzką …
choinką, bo pięknie kwitnie na czerwono w okresie Bożego Narodzenia.
A to? Może to pozostałość tego jednego drzewa z nazwy wulkanu?
Na zakończenie widok
na centrum Auckland:
i wulkan Mount
Eden, na którym byłem przed wyjazdem na wyspy:
Może jeszcze trochę
wspomnień o wulkanach? Istnienia takich małych, miejskich wulkanów stałem się świadomy wiele lat temu w Edynburgu, gdzie zdobyłem Arthur’s Seat
(czyli tron króla Artura), przypominający
fotel, bo otwarty z jednej strony. Ale geneza tego otwarcia krateru była inna niż
w przypadku kraterów podkowiastych. Jezioro, które powstało w kraterze
Arthur’s Seat, w końcu rozmyło najsłabsze skały i wypłynęło. Jest to podobno
typowy los kraterów z jeziorem. Arthur’s Seat wypiętrzał się ponad podstawę jakieś
kilkadziesiąt metrów. Innym, niewysokim wulkanem, na który wszedłem był Paricutin
w Meksyku. Jego wierzchołek wznosi się 3170 m nad poziom morza, ale sam wulkan
wznosi się ponad okolicę tylko 424 metry. Jest to bardzo młody wulkan, jego
erupcja rozpoczęła się w 1943 roku a swoja aktywność zakończył w 1952 roku. Moja
wyprawa na ten wulkan była związana z moją pierwszą i jak dotąd jedyną jazdą
konną; niestety nie zdzierżyłem kilku godzin w siodle i kawałek przeszedłem pieszo.
Pozostałe moje wulkany były już porządnie wypiętrzone: Fuji-jama, Hala-san na wyspie
Cheju (taka kropka zwisająca z półwyspu koreańskiego), trzy wulkany
meksykańskie: Nevado de Toluca, Iztaccíhuatl
(do schroniska na grzbiecie, wejście na szczyt wymaga zimowego sprzętu wspinaczkowego),
Malinche, cztery wulkany peruwiańskie, z których najważniejszy był Cotopaxi
(5897 m npm), najwyższa góra, na którą udało mi się wejść. Pozostałe trzy wejścia
ekwadorskie miały przede wszystkim znaczenie aklimatyzacyjne, nazw tych wulkanów nie przypomnę
sobie teraz tak od ręki. No i wyspy wulkaniczne, ale o tym dopiero co pisałem.
Dan w Auckland, 1
września.
Subskrybuj:
Posty (Atom)