29 września, 2020

Massif des Ecrins czyli Alpy Delfinatu

Lipiec - sierpień 2003. Mało tu ostatnio gór więc wracam wspomnieniami do wyjazdu z córką w Alpy Delfinatu, nazywane przez Francuzów Massif des Ecrins. Jest to górskie gniazdo na południowy-zachód od Grenoble z najwyższym szczytem Barre des Ecrins, 4102 m npm. Lato tamtego roku było we Francji bardzo upalne, po wyjściu z hali lotniska w Lyonie po raz pierwszy odczułem co znaczą tropiki - było 36 stopni Celsjusza. A w górach piękna pogoda i znośne temperatury:

Ale już przy lodowcach bywało różnie:


Wyjazd miał dwie części. Przez kilka dni biwakowaliśmy na kempingu w miejscowości la Berarde, tuż pod najwyższym szczytem, u zbiegu 3 dolin, w samym centrum masywu. Zaglądaliśmy po kolei we wszystkie doliny, wdrapaliśmy się na mały szczycik z pięknym widokiem. Nie podejmuję się teraz, po tylu latach, identyfikacji poszczególnych szczytów i lodowców, ale góry są piękne i warto zerknąć na kilka zdjęć:










Drugim etapem była wędrówka z namiotem przez północno-zachodnie obrzeża masywu, czyli obchodzenie go wokoło po zewnętrznej stronie. Polegało to na podchodzeniu na kolejne przełęcze i schodzeniu w górne partie dolin. Na przełęczach można było zdjąć plecaki:

Skały były już osadowe, a osady czasem leżały grzecznie a czasem wolały się piętrzyć:


Widoki na granitowe centrum masywu były wspaniałe:









W doliny też dało się zerknąć:


I towarzystwo jakieś było:


O ile w la Berarde i okolicach było trochę ludzi (znikali jednak w ogromie gór), to na szlaku drugiej części spotykaliśmy ich sporadycznie, może z wyjątkiem schronisk.

Potem było jeszcze wspaniałe, średniowieczne Le Puy-en-Velay i wulkany Masywu Centralnego, ale to już inna opowieść. Tylko jeszcze na zakończenie tego górskiego wpisu "skalna" kaplica św. Michała Archanioła "Na Igle" w Puy, zbudowana w 969 roku:



To drugie zdjęcie było zrobione z położonej na wysokim wzgórzu romańskiej katedry.


23 września, 2020

Południowa obwodnica Warszawy w budowie: Most na Wiśle

Niedziela, 20 września 2020. Na zakończenie urlopu podjechałem jeszcze na budowę mostu obwodnicy, której powstawanie obserwuję systematycznie (mniej lub bardziej) w Radości. Znad rzeki most prezentuje się wspaniale:




Rzeka, w odróżnieniu od mostu, raczej mikra jak na Wisłę. Z wału nadwiślańskiego most wygląda również zachęcająco:



Ale dostać się na niego można w chwili obecnej tylko per pedes, co nie jest niczym złym dla lubiących wbieganie po schodach:

Za to na górze pocieszenie: powstają po obu stronach mostu ślimaki do wjazdu/zjazdu dla rowerzystów (w budowie) a na samym moście widać szeroki, miły oku cyklisty, czerwony asfalt, oznaczający pas ruchu rowerowego; takie pasy będą po obu stronach mostu, mam nadzieję, że coś dla pieszych też się znajdzie:

Przy wjeździe na most, tam gdzie nasyp przechodzi w most, ale jeszcze daleko od rzeki, znajduje się budka strażnika, który siedział przed nią na słońcu i jadł jabłko oraz zainteresował się, czego szukam. Od niego dowiedziałem się o ślimakach i pasach dla rowerzystów. Zrobiłem jeszcze zdjęcie w stronę mostu (na wschód):

 i w stronę zachodniego wjazdu na most:

Pusto, cicho, niedzielne popołudnie.

Nieco poniżej mostu, na wysokości Kępy Zawadowskiej, mamy jeszcze jedną przeprawę przez rzekę, weekendową, przy dobrej pogodzie, tylko dla pieszych i rowerzystów:



Nie wszyscy się zabiorą za pierwszym razem...

Miejsce łatwo zlokalizować z dużej odległości, bo praska strona (na ostatnim zdjęciu) dysponuje potężnymi głośnikami, z których bez przerwy lecą szanty. To od tej przeprawy robiłem "rzeczne" zdjęcia mostu.


21 września, 2020

Urzecze

Piątek, 18 września 2020. Koniec wypoczynku, wracam do domu. Droga powrotna zajęła mi znacznie więcej czasu (pięć i pół godziny) niż dojazd do Wypoczynku (trzy i pół godziny) i obfitowała w nieoczekiwane zwroty i interesujące obserwacje. Na zakończenie dnia dowiedziałem się, co to jest Urzecze.

Na początek dobra wiadomość: umacniają wały przeciwpowodziowe, jak obiecali:

A inni zbierają jabłka:


Natrafiłem też na jeszcze jedną przeprawę przez Wisłę:


Nie znalazłem żadnej informacji o tej przeprawie, być może funkcjonowała ona przed zbudowaniem mostu w Górze Kalwarii (1954), świetnie widocznego z tego miejsca: 

Przejechałem wałem pod mostem i dojechałem do drugiego mostu, po którym przejeżdżają pociągi (tylko towarowe):

Za mostem zatrzymała mnie następująca tablica:



W tych okolicach (wsie Ostrówek i Glinki) odbyła się w 1809 roku duża bitwa. Austriacy zaatakowali wtedy Księstwo Warszawskie, zajęli Warszawę (opuszczoną przez polskie wojsko - dowodził książę Pepi), ale nie mogli się przedostać na dobrze strzeżony wschodni brzeg Wisły. Próbowali więc w okolicach Góry Kalwarii, budując most i osłaniający go od wschodu szaniec. Zanim prace zostały ukończone, zaatakowali Polacy niszcząc szaniec i przy użyciu zdobytych armat - most. Wzięto do niewoli prawie 1000 "Austriaków". Postawiłem cudzysłów, bo był to pułk złożony w całości z Francuzów i pod francuskim dowódcą; tworzyli go ochotnicy walczący z rewolucją i Napoleonem w obronie monarchii. Zagnano ich aż do Polski. Ciekawe, co Polacy zrobili z tymi jeńcami...

Zaraz za tablicą zjeżdżam z wału i kieruję się do podjazdu na nasyp kolejowy w celu sforsowania Wisły po moście kolejowym, co jest moim zastarzałym zwyczajem. Jednak gwałtownie zawracam, bo podjazd jest zatarasowany przez zgrabny samochód z dużym napisem "Straż Ochrony Kolei" - wchodzenie na most przez osoby niepowołane jest oczywiście (i słusznie) zabronione. Zrobiłem jednak kilka zdjęć w drodze do Wypoczynku, kiedy nie potrzebowałem się przeprawiać, żadnej straży nie było wtedy (jak i nigdy w ciągu wielu lat mojego łamania przepisów) w pobliżu. Przejazd przez most wygląda tak:

Zwróćcie uwagę na wspaniałe, mocne deski po bokach torów. Przy taki ich stanie można spokojnie i sprawnie przejechać przez most na rowerze. Pamiętam jednak deski tak spróchniałe, że można było tylko przejść bardzo ostrożnie prowadząc rower i przenosząc go ponad co większymi wyrwami. W najgorszym okresie dawało się iść tylko po blachach pomiędzy torami. Zdarzało się, że trzeba było uciekać na bok przed nadjeżdżającym pociągiem (między łukami nośnymi potworzyły się małe balkoniki, gdzie wciśnięcie się z rowerem pozwalało uniknąć uderzenia przez motorową lokomotywę...

Most jest mocno zardzewiały, ale odnowiono filary, które już zaczynały się sypać:  

(tak mi się wydaje, że przewidywano tu drugi tor...)

Zawróciłem więc do mostu drogowego, który był kiedyś bardzo nieprzyjemny dla rowerzystów, z dużym ruchem tirów, i w miejscowości Ostrówek wjeżdżam prosto na kolejny monument:


To zbiorowa mogiła Polaków i "austriackich" Francuzów z 1809 roku (nie była mała, Polacy mieli 170 zabitych i rannych, Francuzi - 500). Ze znajdującego się przy mogile kodu i związanej z nim strony internetowej orientuję się, że musi być jeszcze inny kamień pamiątkowy. Znajduję go przed kościołem (ale bez żadnego kodu):




Wspaniałe ułańskie czako i portret polskiego dowódcy, generała Michała Sokolnickiego. Warto zwrócić uwagę na dwie potężne wierzby i czający się za nimi i za bramą-dzwonnicą kościół w stylu neorenesansowym (1932, nawet brama zamknięta):


W Górze Kalwarii postanawiam czegoś się napić i odruchowo hamuję przy kawiarni, przed którą stoją rowery. Nazywa się Góra Kawiarnia i okazuje się miejscem postoju cyklistów płci obojga mających na sobie i pod sobą hi-tech. Pochłaniają podwójne espresso albo cappuccino i gnają dalej. Mijali mnie potem w tempie dwa razy szybszym od mojego (po prawdzie, wlokłem się straszliwie). Mnie bardzo ucieszył Miłosław 0.0 w puszce, a dla kurażu wziąłem jeszcze espresso i ciasteczko rowerowe:

Jednocześnie wypróbowałem nowy sposób parkowania: wieszanie na belce za siodełko (można siodełko przymocować do belki gumką):

Rowery bojowo opierają się przednim kołem o ziemię, gotowe do natychmiastowej akcji, a tylko moja szkapa, obciążona sakwami, dynda beznadziejnie:

Trasę z Góry Kalwarii do Kabat znam dobrze, ale okazało się, że czeka mnie jeszcze jedna niespodzianka:

Miejscowość Cieciszew i kolejny głaz pomnikowy. Upamiętnia dokument księcia mazowieckiego rezydującego w Czersku, nadający grunty w tej okolicy jednemu z jego ludzi (tłumaczenie na polski łacińskiego tekstu, XIII wiek, na metalowej płycie pod kamieniem). Obok wielka tablica na temat Urzecza. Tak nazywano tereny na południe od Warszawy do ujść Pilicy i Wilgi, położone w dolinie Wisły, zalewowe, a więc o bardzo dobrych glebach. Powstała tu swoista kultura, do której przyłożyli się mocno osadnicy z Niderlandów, Fryzji, Pomorza, Kujaw (od XVII w, mający doświadczenie i odpowiednie techniki do współżycia z kapryśną wodą), w końcu Niemcy (w okresie zaborów), zwani ogólnie olędrami (pierwotna nazwa Saskiej Kępy to Olędry), a także wiślani flisacy, nazywani dla odmiany orylami. Śmiertelny cios tej kulturze (co to są trytwy, a co terpy?) zadało zbudowanie wysokich wałów przeciwpowodziowych.

Przez Cieciszew prowadził ważny szlak handlowy z Marsylii przez Czersk na Ruś, a przeprawa przez Wisłę była akurat tutaj, w Cieciszewie. Szlak jest podobno oznaczony częstymi znaleziskami monet rzymskich, a w samym Cieciszewie monet arabskich z połowy X wieku. Ile (i jakich) jest jeszcze ciekawych miejsc i pomników w Cieciszewie można dowiedzieć się tutaj. Ja już chciałem do domu...

Nieco dalej jeszcze jedno wspomnienie naszych walk o niepodległość:


Zawsze, kiedy tędy przejeżdżam, wzrusza mnie forma tego napisu.

A swoją drogą, to może należałoby dać naszemu blogowi podtytuł "Jeżeli się zatrzymasz..." ...to się czegoś dowiesz!

Na zakończenie opowieści, wszystkim cierpiącym na samotność, a zwłaszcza samotnym wędkarzom, polecam ten miły zakątek w pobliżu promu w Gassach: