29 lipca, 2017

Darwin 1

Drugą australijską noc, z czwartku na piątek, miałem koszmarną. Obudziłem się po godzinie spania i już nie usnąłem, prawdopodobnie jednak trochę drzemałem. O dziwo, następnego dnia wcale nie byłem specjalnie zmęczony. A miało to ten dobry skutek, że wstałem wcześniej niż zamierzałem i kiedy dodreptałem do terminala mogłem w miarę spokojnie stać w olbrzymiej kolejce do check-in-u Virgin Australia. Kiedy przeszedłem w końcu przez bramkę kontrolną (mój plecak oglądali dwukrotnie; zwykle w takich sytuacjach zastanawiam się, czy przypadkiem nie zostawiłem w nim mojego kozika, jak to się zdarzyło na Galapagos - to był bardzo dobry szwajcarski kozik, ciekawe czy jest tam jeszcze), jakiś miły starszy oficer zapowiedział, że się mną zajmie. Niegroźnie wyglądającym czujnikiem sprawdził najpierw mój plecak a potem moją osobę (włącznie z butami) na obecność materiałów wybuchowych, po czym oświadczył, że nic nie znalazł. Powiedziałem więc, że bardzo dziękuję i dzięki niemu mogę teraz czuć się całkiem bezpieczny. Skwitował to krótkim "Absolutely!".
W samolocie studiowałem przewodnik i dowiedziałem się na przykład, że w ostatnich latach Sydney stało się jednym z najdroższych miast świata (wpadłem jak śliwka w kompot), a najtańszy przejazd z lotniska w Darwin do miasta (shuttle bus) będzie mnie kosztował 18 AUD (czyli ok 50 zł). Kosztował 20 AUD.
W Darwin przesuwam zegarek o pół godziny do tyłu. Pierwszy raz spotykam się z takim układem - Terytorium Północne (NT) i Południowa Australia (SA) mają w stosunku do wschodniego wybrzeża pół godziny różnicy czasu, ale już Zachodnia Australia - dwie godziny.
Darwin, stolica NT, ma 125 tysięcy mieszkańców. Z lotu ptaka (samolotu) wygląda tak:





Centrum, w którym mieszkam to lewa nóżka tego niby człowieczka (prawa dolna strefa obrazu). Darwin było kilkakrotnie niszczone przez cyklony, mocno zbombardowane przez Japończyków w 1942 (nie bez przyczyny: na redzie stały amerykańskie okręty wojenne, jeden niszczyciel został zresztą zatopiony; teraz wszystko jest opisane na ścieżce nad brzegiem morza, ale wtedy fakt japońskiego ataku na Australię został ukryty przez wojskowych do końca wojny). W końcu, w noc wigilijną 1974 cyklon Tracy rozpirza miasto. Ofiar nie ma tak dużo, zginęło 66 osób, ale całą ludność trzeba ewakuować i miasto budować od nowa. Oto na przykład co pozostało po kościele anglikańskim, wkomponowane w nowy budynek:


Po południu robię spacer po mieście, coś tak jak pies spuszczony ze smyczy musi oblecieć całe otoczenie. W końcu odnajduję katolicką katedrę. Diecezja obejmuje całe NT, to 20% powierzchni Australii zamieszkane przez 1% jej populacji. Trwa akurat, jak w każdy piątek, godzina święta z wystawieniem Najświętszego Sakramentu. W kościele jest trochę Czarnych. Na odwiedzonym przeze mnie przed chwila dworcu autobusowym (kursy do okolicznych osiedli) prawie sami Czarni. Bardzo efektownie wyglądają starzy Aborygeni, bo ich siwizna ma dziwny odcień wpadający jakby w jasny blond, co przy rzeczywiście czarnej cerze daje robiący wrażenie efekt). Po zakończonym nabożeństwie zauważam jeszcze trzy siostry od św. Teresy (kalkuckiej). Przypomina mi się, za moim przewodnikiem, że spora część "miejskiej" populacji Aborygenów żyje dosłownie na ulicy, a największą miejską populację Aborygenów ma Sydney.
Noc przesypiam wzorowo, chociaż na ulicy szaleje młodzież - to piątkowa noc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz