27 lipca, 2017

Sydney 1

Pierwsze dni po takim przeskoku w inny rejon świata są zwykle nieco przyćmione i przez zmęczenie i zmianę czasu i problemy przedwyjazdowe, które nie zdążyły jeszcze wyparować. Człowiek czuje się jak ta słynna "La cucaracha, la cucaracha, no se puede caminar", czyli jak karaluch, który nie może chodzić. Oficjalna wersja tej piosenki podaje jako przyczynę brak jednej nogi, a nieoficjalna, że la cucaracha jeszcze nie miała okazji zaciągnąć się skrętem, a bynajmniej nie o skręt tytoniowy chodzi.
Na przykład, pierwszego dnia pobytu w nowym miejscu zwykle nie fotografuję. Działa tu stara zasada fotografów: nie naciskaj migawki, jeżeli po spojrzeniu w wizjer nie zadrży ci serce. A serce akurat trochę ospałe. Może obudziło mnie jednak duże cappuccino, bo jednak spojrzałem w wizjer, kiedy zobaczyłem znienacka Sydney Tower. I tu miałem zamiar wstawić to zdjęcie. Ale okazało się, ze mój laptop nie może przeczytać karty z mojego aparatu, co pojawiło się już wcześniej, ale wyglądało, że problem został rozwiązany po przeinstalowaniu systemu. Guzik prawda. Wrócił. Tak wiec zdjęć na razie nie będzie, dopóki nie uda mi się ich gdzieś skopiować. Zamiast zdjęć tylko krótka relacja.
Od rana pełne słonce, ale maksymalna temperatura zapowiedziana 18 C. Sprawdza się, powietrze jest chłodne i po godzinie spaceru zakładam bluzę. Idę od Sydney Central, gdzie dojeżdżam pociągiem, do Circular Quay, spaceruję po Rocks, pierwszym osiedlu białych w Australii, później dzielnicy portowej, teraz odnowionej i całkiem luksusowej. Przechodzę Sydney Harbour Bridge tam i z powrotem, spaceruję koło Opery. Akurat trafiam na "światło i dźwięk", pokaz poświęcony Aborygenom i wyświetlany na jednym z dachów opery.
Słońce zachodzi około 17-tej. Prawdziwa zima. Podobno w ośrodkach narciarskich bardzo dobre warunki. Jutro lecę do Darwin, to najdalej na północ wysunięte miasto Australii (lot trwa 4.5 godziny), gdzieś w połowie między zwrotnikiem koziorożca a równikiem - zapowiadają 32 C.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz