09 maja, 2019

Rapa Nui 5 i 6: Terevaka i jaskinie lawowe


Niedziela, 5 maja. Dzisiaj wyruszam zdobyć najwyższy szczyt Rapa Nui, wulkan Terevaka, 507 lub 511  (różnie to podają) metrów nad poziomem morza. Ale po drodze jest kościół z lokalnym wystrojem:
The catholic church in Hanga Roa
Note the bird-crown
Trafiam akurat na mszę z błogosławieństwem w okrągłą rocznicę ślubu (kończącą się na zero lub pięć) – miła uroczystość, ale wydłuża mszę o przynajmniej pół godziny. Niektóre małżeństwa dostają rzęsiste brawa, inne ledwo ledwo. Śpiewy bardzo rytmiczne, przygrywa zespół trzy gitary, dwa akordeony i bęben, a wszyscy klaszczą do rytmu. Nogi same zbierają się do tańca. Przypomniała mi się słynna watykańska instrukcja dla kościołów afrykańskich orzekająca, że celebrans w czasie podnoszenia hostii i kielicha ma mieć obie nogi jednocześnie na ziemi (dla wtajemniczonych ta instrukcja oznaczała, ze wszyscy pozostali mogą w tym czasie tańczyć).
Potem kawał drałowania asfaltem, znowu Ahu Akivi, i stamtąd już powoli pod górę. Parte szczytowe mają charakter grzbietu bez centralnego krateru, ale dwa z wierzchołków mają swoje małe kratery:
A small crater in the ridge of Terevaka
The crater of Rano Raraku: close up from Terevaka
Powrót tą samą drogą, na szosie zabiera mnie, widać wyraźnie zmęczonego, do busika miła Rapanujka wioząca jakichś turystów, zwracając mi w czasie jazdy uwagę na co wartościowsze polinezyjskie kawałki muzyczne lecące z płyty lub z radia.
Na kolację/obiad jem ceviche (kawałki surowej ryby z duża ilością cebuli i innych warzywek) z tuńczyka (tu w każdej knajpie i każdego dnia rybą dnia jest tuńczyk, ale udało mi się trafić też na rybę podobną do naszego węgorza, ale z minogowatych, na przykład nie ma w ogóle kośćca, chyba nazywa się kanakana) obserwując zachód słońca nad znanym nam zespołem Ahu Tahai. Najlepsze było moje pierwsze ceviche, które zjadłem kiedyś w Limie, ale i to nie było złe. Następnego dnia trafiam w innej knajpie na wegańskie ceviche z wodorostów, też niezłe. Takie główne danie obiadowe nie kosztuje tu nigdzie mniej niż nasze 100 zł, a często podchodzi do 200). A z innych ciekawostek kulinarnych: kupiłem sok pomarańczowy zmieszany z mlekiem sojowym. Wcale dobre połączenie.

Poniedziałek, 6 maja. Idę na spacer wzdłuż wybrzeża na północ, czyli w kierunku przeciwnym niż Hanga Roa. Znowu kilka ahu, a dwa nawet z postawionymi na powrót moai.  Na początek jednak zamiast ahu podwójna kapliczka z Matką Boską z Lourdes i św. Michałem Archaniołem:
Instead of ahu. Very catholic
Ale główną dzisiejszą atrakcją są dwie jaskinie lawowe. Pierwsza z nich, Ana Kakenga, pełniła rolę miejsca schronienia w czasie walk klanowych, wejście zabudowano kamieniami, żeby było łatwiejsze do obrony:
Entrance to an escape (during wars) lava cave Ana Kakenga
Jaskinia dochodzi do klifu i ma dwa okna na ocean. Widok z jednego z nich:
A window towards the ocean from Ana Kakenga cave
The window is in the cliff
Druga jaskinia, Ana Te Pora, pełniła, oprócz miejsca schronienia, jeszcze rolę ceremonialną. Olbrzymia sala zaraz za wejściem:
The entrance to ceremonial cave Ana Te Pora
ma dno uprzątnięte z kamieni i szeroką kamienną ławę wzdłuż jednej ze ścian. Jaskinia jest bardzo długa, ale  w dalszej części dno ma zasłane kamieniami i trudno się w niej poruszać. W jednym miejscu zawalił się sufit i otworzyło się dodatkowe wejście/wyjście. Przyznam się, że nie doszedłem do końca, ale facet przede mną z bardzo mocną latarką też zrezygnował. Było duszno, szło się z trudem po większych lub mniejszych głazach, plecak przeszkadzał, a moja latareczka nie świeciła zbyt jasno.
Na koniec, najdalej na północny zachód wysunięte Ahu Tepeu (dalej są nie zamieszkane zbocza Terevaka, Lonely Planet ocenia przejście tędy do plaży Anakena na przynajmniej siedem godzin i radzi zabrać miejscowego przewodnika ze względu na trudności orientacyjne) z dużą wioską, zbudowaną jak się przypuszcza dla miejscowej arystokracji.  To drugi, poza Ahu Vinapu, i ostatni przykład rapanujskiej kamieniarki o wysokiej, „andyjskiej” klasie:
The back side of Ahu Tepeu: note high quality stone work
The front side of this ahu: note the broken moai
Tuż przy Ahu Tepeu kolejna Matka Boska, tym razem chyba inspirowana miejscową sztuką:
The Mother of God; Terevaka in the background
W nocy odleciałem dalej na zachód.
Dostałem raport z majówki w Tatrach z ośnieżonymi szczytami (ach, serce się do nich rwie) i uschniętymi świerkami w reglach. Może więc trochę o problemach ekologicznych na Rapa Nui. Kiedy przybyli tu Polinezyjczycy, cała wyspa była porośnięta lasem palmowym. Kiedy dotarli tu biali, na wyspie nie było żadnych drzew. Do tego stopnia, ze nie było jak zbudować dużej łodzi. Czasem morze coś wyrzuciło na brzeg i wtedy dłubano małe łódki. Początkowo uczeni podejrzewali Rapanujczyków, że po prostu wycięli wszystkie drzewa i sami są sobie winni. Potem pojawiły się nowe poglądy, bardziej stonowane. Na przykład, szczury, które przybyły na gapę razem z ludźmi, żywiły się nasionami drzew w odróżnieniu od miejscowych gryzoni, które nie miały tego zwyczaju. W kilku miejscach znaleziono pod darnią grubą warstwę popiołu i zwęglonego drewna; wyciągnieto wiec wniosek, że większość lasów, a być może cała wyspa, spłonęła. Pożar mogli wywołać ludzie, którzy chcieli wypalić las pod uprawy, lub piorun. Zwłaszcza po dłuższym okresie suszy. Paul wspomina za jego bytności na wyspie pięć lat, kiedy to nie spadła ani jedna kropla deszczu. Sytuacja zrobiła się bardzo trudna, statek z żywnością przypływał wtedy raz na osiem miesięcy (teraz raz na trzy miesiące). Zdarzyło się kiedyś, że kapitan upił się i odpłynął nie wyładowując żywności. Zdecydowano się wtedy przekazywać wszystkim rodzinom owce porzucone na wyspie przez dawnych właścicieli, którym się ten biznes przestał opłacać. A było ich, owiec, ze dwadzieścia tysięcy. Teraz nie ma ani jednej. Są dalej konie i krowy. Konie chodzą luzem, też po Hanga Roa, gdzie pasą się na trawnikach i objadają krzaki z kwiatów. Gdyby ktoś chciał tu mieć konia, to wystarczy znaleźć takiego, który nie ma jeszcze właściciela, i obdarzyć swoim znakiem. Ba, trzeba go w tym celu złapać, a jak się chce z niego korzystać, to i ujeździć.

4 komentarze:

  1. Fakt, między Waksmundzkim Potokiem a Doliną Białki martwy las reglowy i nie tylko tam. Smutny widok. Na szczęście to nie Rapa Nui i widać jak odrasta młody las. Notabene to jak czytałem jedna z teorii głosi, ze to mieszkańcy wyspy wycięli te palmy przy transporcie bloków skalnych ahu i moai. Może tak, może nie. Poczytałem tez o historii tej Wyspy. Cóż, może są Wyspy Szczęśliwe, ale ta Wielkanocna za dużo go nie miała...

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale oni jakoś się zbytnio nie martwią.

    OdpowiedzUsuń
  3. Warto jeszcze dodać, że Rapanujczycy zawsze i zgodnie twierdzili, że moai same szły z kamieniołomu do swoich ahu i nigdy nie było problemu z ich transportem. Ha!

    OdpowiedzUsuń
  4. Jakoś widać jednemu się nie chciało, no bo sam cyknąłeś mu focię...

    OdpowiedzUsuń