Lot Air Rarotonga z Aitutaki na Atiu trwa ok. 40 minut. Muszę tu przeprosić tę linię, bo lecieliśmy innym samolotem niż ten, którym przyleciałem na Aitutaki. Air Rarotonga dysponuje więc przynajmniej dwoma samolotami. Mały dwu-śmigłowiec może zabrać 15 osób, leciała nas siódemka:
W dalszą trasę, na Rarotonga odleciał tylko jeden pasażer. Air Rarotonga to chyba jedyna linia lotnicza na świecie, która nie przeprowadza ani kontroli bagażu (sprawdzają tylko wagę) ani osób wchodzących na pokład. Na Aitutaki nawet nie chcieli zajrzeć do mojego paszportu, wystarczyło podać nazwisko. Po drodze na Atiu mijamy dwa małe, niezamieszkane atole, jak z Wikipedii:
Z podchodzącego do lądowania samolotu udaje mi się jeszcze rzucić okiem (obiektywem?) na Atiu przez okienko po przeciwnej stronie samolotu:
Wyspa jest cała zalesiona, ma bardzo wąską i płytką lagunę (najlepsza kąpiel jest w sztucznie zrobionym porcie), a te klify widoczne na zdjęciu są koralowe, pomimo, że wyspa ma pochodzenie wulkaniczne. Po prostu jest to stara rafa, która wynurzyła się razem z wyspą. Wynika mi z tego, że pionowy ruch wygasłego wulkanu może oscylować. Pas startowy na Atiu nawet nie ma sztucznej nawierzchni, to po prostu wyrównany skamieniały koral, skała zwana tu makatea.
Po południu biorę rower i mam zamiar przejechać się trochę i rozejrzeć
po tutejszych marae. Hamulce nie najlepsze, na ostrym zjeździe muszę schodzić.
Ale już wcześniej skręciłem w złą stronę, jak się później okazało. Wkrótce po
tym zbyt stromym zjeździe droga przechodzi w ścieżkę. Po chwili ścieżka
przedziera się przez koralowe skały - jestem na makatea, ale wcale nie gładkim.
Muszę tachać rower po ostrych kamieniach w górę i w dół, ale mam nadzieję, że
wkrótce dojdę do drogi okalającej wyspę. W pewnym momencie tracę równowagę i
usiłując nie upaść uderzam paluchem lewej nogi o skałę. Rozcinam skórę, więc
swoim zwyczajem przemywam skaleczenia śliną. Ścieżka wydaje mi się za długa,
ale przepycham rower dalej. Uważam, ze nie warto wracać, słychać już morze. Nagle
staję nad dziurą w ziemi, do której prowadzi mała drabinka. W dziurze widać
wejście do jaskini. Jeszcze raz przeglądam mapy. Okazuje się, że
najprawdopodobniej trafiłem niechcący na ścieżkę do jaskini, którą mam, zgodnie z pakietem, odwiedzić jutro z przewodnikiem i innymi chętnymi. Ścieżka się tu
kończy. Muszę wracać, ale nie uśmiecha mi się ponowne przeciąganie roweru przez
skały. Jest już dosyć późno, zmęczyłem się porządnie, i jeszcze ten paluch. Postanawiam
zostawić rower i wrócić po niego jutro.
Ścieżka bez roweru wydaje się dużo krótsza, łatwiejsza i przyjemniejsza.
Potem jeszcze trzeba przejść piechotą ze trzy – cztery kilometry, które poprzednio
przejechałem na rowerze. Paluch puchnie i zaczyna pobolewać. W domu robię mu
okład z altacetu, ale mam wątpliwości czy jutro będę mógł normalnie chodzić.
Wtorek, 22 sierpnia czasu lokalnego. Rano. Chodzić mogę, ale tylko w sandałach. Paznokieć na pewno będzie schodzić, cały paluch jest siny, smaruję go dodatkowo bedicortem. Włożenie butów czy jakiekolwiek drażnienie tego palucha nie wydaje się mi pożądaną opcją, przynajmniej na dziś. Idę do recepcji, gdzie spotykam Jackie, która nas przywiozła z lotniska. Tzn., przywiozła mnie i Amerykankę z Hawajów, specjalistkę od biologii rekinów, która z ramienia rządu amerykańskiego uczestniczyła w spotkaniu naukowców nadzorujących połowy zagrożonych gatunków ryb. Dwutygodniowe, doroczne spotkanie odbyło się tym razem na Rarotondze, a ona po jej zakończeniu porzuciła amerykańską delegację, aby spędzić część urlopu na wyspach Cooka.
Opowiadam historię mojej głupoty Jackie, która spokojnie mówi, że ktoś ściągnie rower sprzed jaskini, a ja powinienem się zrelaksować. Ze zrozumieniem przyjmuje też moją rezygnację z zaplanowanej na dzisiejsze popołudnie wycieczki do tej jaskini. Gniazdują w niej ptaki kopeka, które w ciemniejszej niż noc jaskini posługują się echolokacją, ewenement na skalę światową. Kiedy przepraszam za kłopoty, mówi "No problem. Something new." Usłyszeć swoją dewizę na małej wysepce na końcu świata i to od dziewczyny! Zupełnie mnie zatkało...
Dan na Atiu, 22 sierpnia czasu miejscowego.
No cóż, mała, acz nieprzyjemna kontuzja. Nieraz potrafi popsuć humor na czas pewien. Choć oczywiście można się pocieszyć, że na Atiu nie rosną brzozy, no i nikt ich nie przycina.
OdpowiedzUsuńTak, to jest dobre pocieszenie. I nawet mi dzisiaj trawnik posprzątali przed domkiem, co też cieszy. A kontuzja wydaje się goić prawidłowo.
OdpowiedzUsuńŁadnie to wygląda.
OdpowiedzUsuńTak, te wyspy są rzeczywiście urokliwe.
UsuńBardzo fajnie napisane. Jestem pod wrażeniem i pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńDziękuję za wsparcie i pozdrawiam serdecznie.
Usuń