Sobota, 26 sierpnia
czasu lokalnego. Niestety nie udaje mi się dobrać na Mauke do internetu, biuro BlueSky
zamknięte, wiadomo sobota, a próby zapłacenia kartą kończą się fiaskiem (mój system raportuje niezgodność ich certyfikatów bezpieczeństwa). O kłopotach z
wersją internetową kupowania dostępu mówili mi już na Rarotonga, ale myślałem,
że to tylko namawianie na kupienie od nich. No cóż, trzeba będzie wytrzymać te
trzy dni.
Maorysi/Polinezyjczycy
to bardzo mili ludzie. Prawie wszyscy mijający mnie się na drodze, na ogół na
motorowerach, bardzo ładnie się uśmiechają, często machają mi ręką, mówią Kia
Orana lub Hej. A może śmieszy ich widok dorosłego białego na rowerze?
Maorysów mogłem bez
trudu rozpoznać już w samolocie Sydney – Auckland. Wystarczy wiedzieć, że to
potężnie zbudowani ludzie. A przede wszystkim mają nadwagę, wielu jest po
prostu otyłych. Taka sama sytuacja jest na wyspach Cooka. Dotyczy to zarówno
kobiet jak i mężczyzn. Wyjątków jest niewiele, poza bardzo młodymi ludźmi. Dwa
ostatnie wieczory na Atiu spędziłem w towarzystwie miejscowych notabli i gości z
innych wysp. Na Atiu odbywały się obrady kukańskiej komisji energetycznej. W ośrodkach, w których mieszkałem, widziałem panele energetyczne na dachach. Wiem, że Atiu ma
własny Power house z generatorem prądu. Na Mauke do pompowania wody wykorzystują wiatr. Na pewno energia jest tutaj poważnym
problemem. Uroczystym obiadom komisji, które odbywały się w moim ośrodku, towarzyszył kilkunastoosobowy zespół złożony
przede wszystkim z dużej grupy kobiet śpiewających i grających na ukulele, kilku mężczyzn tylko
grających na ukulele, kilku kobiet tylko śpiewających i jednej kobiety grającej
na bębnie. Repertuar wyłącznie maoryski, bardzo skoczne melodie. Drugiego
wieczoru doszły tańce w wykonaniu czterech pań. Polegały przede wszystkim na
kołysaniu biodrami i ruchach rąk. Zaskakujące jak te grubaski wspaniale tańczyły!
Po bezskutecznych
próbach dostania się do internetu, jadę na południe wyspy. Środek ma czerwoną
ziemię, potem zaczyna się jasna makatea, podobnie jak na pozostałych wyspach. W
centrum znajduje się słynny(tzn. opisywany w przewodnikach jako atrakcja) podzielony kościół:
Należy do CICC
(Cook Islands Christian Church), został wybudowany w XIX wieku połączonymi
siłami dwu wiosek, ale kiedy przyszło do ozdabiania wnętrza, wioski nie mogły
dojść do porozumienia. Na środku wybudowano mur (potem zburzony) i każda wioska
ozdobiła swoją połowę tak jak chciała. Wygląda to mniej więcej tak:
Różnicę między
dwoma częściami kościoła najlepiej widać na suficie. Trzeba było oczywiście zrobić
jeszcze dwa oddzielne wejścia do kościoła (patrz poprzednie zdjęcie).
Wybrzeża na
południu i zachodzie są trudno dostępne:
Odnajduję faceta
(wiem o nim z przewodnika), który oprowadza turystów po wyspie i umawiam się z
nim na niedzielę po południu. Dzisiaj nie może, bo świętuje szabat. Dowiaduję się
od niego, że na Mauke jest jeszcze jeden turysta, Australijczyk. Przejeżdżając koło
portu zatrzymuję się z ciekawości przy budynku, który wygląda na kościół, ale nie
ma krzyża:
Okazuje się, ze to
kościół… katolicki. A wiec mamy na tej wyspie dwa kościoły. Ten przy porcie,
pod wezwaniem św. Michała Archanioła, jest większym i chyba głównym kościołem
(tutaj znajduję informację o porządku mszy), a ten na górce, w centrum,
niedaleko od podzielonego kościoła CICC, jest prawdopodobnie czymś w rodzaju
kaplicy pod wezwaniem św. Marii (st. Mary). Miałem z tym wezwaniem kłopot już przy
katedrze w Sydney, bo sugeruje ono Matkę Boską, ale zwykle ma jakieś dodatkowe określenie.
Okazało się wtedy, że chodzi o św. Marię od Krzyża (st. Mary of the Cross), pierwszą,
i jak dotąd jedyną, australijską świętą, z pochodzenia Francuzkę. Ale św. Marii jest dużo i nie wiem, o którą chodzi na Mauke.
Przy drodze z
centrum na lotnisko nieoczekiwanie natykam się na marae:
Nie ma go w przewodniku,
wygląda na rekonstrukcję (która według przewodnika powinna być w innym miejscu,
dowiem się może więcej jutro):
Po słonecznym
poranku pogoda powoli się zmienia. Jest coraz więcej chmur, czasem spada kilka
kropel. Po obiedzie wybieram się na zwiedzanie południowo-wschodniego wybrzeża.
Nadciągają ciemne chmury i po chwili porządnie leje. Jestem akurat w pobliżu ciekawego
rezerwatu starych drzew, wyglądających na fikusy:
Pada
coraz mocniej i z liści zaczyna kapać, więc decyduję się wracać do domu. Na szczęście
skafander mam w plecaku. Później, już z werandy mojego domku, przyglądam się po
raz pierwszy Pacyfikowi zasnutemu deszczem.
Dan na Rarotonga,
28 sierpnia czasu lokalnego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz