13 sierpnia, 2017

Z Sydney do Auckland

Czwartek, 10 sierpnia. To był dzień pełny emocji. Opowiem wszystko po kolei, jak podróżnik podróżnikom, choć i tak wszyscy wiedzą, że fortuna kołem się toczy.
Bilet kupiłem w Emiratach, bo sobie pomyślałem, że lot z Sydney do Auckland to połączenie mojego przylotu z Emiratami do Sydney i mojego odlotu z nimi z Auckland i może mi taki bilet sprzedadzą, co oszczędziłoby mi czasu poświęconego na przygotowania logistyczne. Udało się, a w dodatku Emiraty poinformowały mnie, że nic za ten lot nie policzyły (co było zaskoczeniem, bo taka praktyka jest powszechnie stosowana przez linie europejskie, ale przerwa w podróży musi być krótka, a tu przerwy przekraczają dwa tygodnie). No ale ucieszyłem się, że nieco zaoszczędziłem. So far, so good.
Wieczorem w przeddzień lotu robię internetowy check-in. Zaczynam od Emiratów, bo mam ich numer rezerwacji. Informują mnie, że lot jest wykonywany przez ich partnera australijskie linie Qantas (co zresztą mam napisane na bilecie) i podają mi numer mojej rezerwacji w Qantas. Loguję się do Qantas, pracowicie wpisuję numer paszportu, datę jego ważności, i inne podobne szczegóły, i na koniec, zamiast karty pokładowej dostaję informację, że na lot jestem zaczekowany, ale na lotnisku muszę się do nich zgłosić, bo chcą zobaczyć mój paszport. So far, so good.
Wstaję średnio wcześnie, jem banana i mandarynkę, zagryzam herbatnikiem i popijam herbatą. Zarzucam wór na plecy, wrzucam klucz do skrzynki na klucze i idę na stację kolejową. Zajmuje mi to 2 minuty plus 2 minuty czekania na zmianę światła. Kupuję w automacie jednorazowy bilet na lotnisko (taki bilet kosztuje 18 AUD, podczas gdy normalny bilet na tą odległość to ok. 4 AUD; wytłumaczenie w broszurze: stacje na lotnisku, krajowym i międzynarodowym, są prywatne). Nie warto mi było dopłacać do mojej karty Opal, bo można to robić tylko dziesiątkami dolarów. Podchodzę do bramki, mój bilet jej nie otwiera, podobnie z innymi bramkami. Przyglądam się uważniej, bramek jest kilkanaście, ale na każdej świeci się napis "Opal cards only". Jestem przy tylnych wejściach na perony, żeby się dostać do bramki, która by mnie wpuściła, musiałbym obejść całą stację, a to jest kawałek drogi. Idę więc do faceta w mundurku, próbuje mój bilet, dziwi się, ale po chwili stwierdza, że te bramki są tylko dla kart i jakimś pilotem otwiera mi wejście. So far, so good. Na wyjściu ten sam numer, mój bilet nie otwiera bramek wyjściowych. Domyślam się, że po prostu nie był aktywowany na wejściu. Idę do faceta w mundurku, próbuje, dziwi się, sprawdza bilet i mówi, żebym przeszedł za osobą, która w tym momencie otworzyła swoim biletem jedną z bramek  (tutaj bramki nie zamykają się natychmiast, więc dwie osoby mogą spokojnie przejść; zauważyłem to, ale nie miałem odwagi tej metody zastosować). So far, so good.
Na lotnisku idę do pani, która pilnuje kolejek w Qantas, mówię jak sprawa wygląda i ona mi potwierdza, że mogę pójść prosto do nadania bagażu i nie muszę stać w kolejce do lotniskowego check-in. Z jakichś względów internetowy check-in nie jest popularny w Australii, więc do lotniskowego stoją długie kolejki. Okazuje się, że ich nie tyle interesuje mój paszport co bilet na wylot z Nowej Zelandii. Dostaję kartę pokładową, przechodzę spokojnie kontrolę paszportową i bagażu (chyba dlatego, że na lotnisku międzynarodowym nie ma kontroli na materiały wybuchowe). So far, so good.
I zaraz odnajduję nieoczekiwanie Starbucksa, jest to pierwszy Starbucks, który zauważyłem przez 2 tygodnie. W odróżnieniu od Melbourne, gdzie Starbucks jest na co trzecim rogu, ani w Sydney ani w Darwin chyba ich w ogóle nie ma. A Starbucks mnie interesuje ze względu na moją ulubioną Chai Tea Latte, którą wolę od kawy. Nie ma co prawda Starbucksów, ale po pewnym czasie połapałem się, że wiele kawiarni ma w swoim menu Chai Latte, często w dwu odmianach, Sweet or Spicy, wcale nie gorszą niż starbucksowa. No ale teraz, żeby tradycji stało się zadość a moje śniadanie wzmocnione, i po tylu nieoczekiwanych a stresujących przeżyciach, zamawiam dużą Chai Tea Latte i kanapkę. Kiedy kończę jeść wyciągam laptopa i loguję się do darmowej lotniskowej wifi, żeby skończyć i wysłać kolejnego posta. Nie dostaję połączenia. Walczę z moimi ustawieniami prawie godzinę i w końcu się poddaję, bo muszę iść do samolotu. Mówi się trudno, skończę w Auckland.
Przy wejściu do samolotu, kiedy miła pani przykłada kod mojej karty pokładowej do czytnika, rozlega się bardzo głośny gong i na ekranie monitora pojawia się wielki czerwony napis "No entry". Każą mi odejść na bok i czekać. Wszyscy pasażerowie już poszli do samolotu, a oni się naradzają, gdzieś dzwonią, w końcu pytają się, czy kupiłem bilet w Emiratach i każą znowu pokazać bilet wylotowy z NZ. Zastanawiam się, co zrobię, jeżeli mnie nie puszczą. Chyba podpadłem Qantas przez ten zakup w Emiratach... Jednak mnie wpuszczają, ale zapowiadają dokładną kontrolę w Auckland. Może mieli kiedyś kłopoty przez takich, co to kupują u Arabów a nie u nich? Ale, so far, so good, lecę nad morzem Tasmana, które oddziela Nową Zelandię od Australii. Na pożegnanie pstrykam z góry jedną ze słynnych plaż australijskich w Sydney:
a na powitanie Nowej Zelandii Auckland i jego Skyline:
Widać na tych zdjęciach sporo wody i chmur, ale to nic dziwnego, bo od "suchej" części mojej podróży przechodzę powoli do jej części "mokrej". W Auckland na przykład natykam się na pierwsze od dwu tygodni kałuże i błoto.
Na lotnisku w Auckland, jeszcze w rękawie przy wychodzeniu z samolotu, steward Qantas natychmiast mnie kieruje do jakiejś starszej pani "officer" (chyba chodzi o kontrolę paszportową). Ta spogląda na mnie z uśmiechem i pyta, jak długo mam zamiar przebywać w NZ. Tłumaczę więc wszystko od początku, ze będę 3 dni w Auckland a potem lecę na Wyspy Cooka... Tu mi przerywa z zachwytem "Cook Islands! What a brilliant idea! I wish you a wonderful vacation!" i macha ręką, żebym szedł dalej. Czy to ja podpadłem Qantas czy Qantas podpadł mi?
W hotelu dostaję bardzo zimny pokój. Pytam się delikatnie w recepcji, czy nie można by go trochę ogrzać i słyszę w odpowiedzi: Przecież masz w pokoju grzejnik. Rzeczywiście, zauważyłem w szafie jakieś małe urządzonko, ale wziąłem je za wentylator i nawet pomyślałem sobie: Po co mi wentylator, kiedy jest tak zimno. Ale tu okazuje się, że to jednak bardzo wydajny grzejnik, chociaż musi być ustawiony poziomo, żeby w ogóle działał. So far, so good. W Auckland nie jest źle.
Dan w Auckland, 13 sierpnia, niedziela.
Mam znowu zaległości: sprawozdanie z trzech dni pobytu w Auckland. Jutro, 14 sierpnia, poniedziałek, lecę na Rarotongę, największą wyspę archipelagu Cooka. Zrobiłem już check-in i dostałem kartę pokładową. So far, so good. Ale jak tam będzie z internetem, to nie mam pojęcia.

2 komentarze:

  1. Jestem pełen najwyższego uznania dla eksperiencji podróżnika i umiejętności w wymijaniu pułapek zastawionych przez linie lotnicze. Czytając, czułem mrówki (krajowe i australijskie) spacerujące po plecach oraz pot lejący się z czoła (mimo ochłodzenia). Wolałbym przemaszerować nawet na czworakach wspomniany niżej Kings Canyon wte i wewte niźli zmagać się ze służbami lotniskowymi obojga płci, bramkami, czytnikami i innym ustrojstwem blokującym!

    OdpowiedzUsuń
  2. Outback outbackiem, ale z cywilizacją też czasem przyjdzie człowiekowi się zmierzyć. Tym razem dotarłem do Auckland z tarczą, ale jeszcze kawał drogi przede mną...

    OdpowiedzUsuń