08 sierpnia, 2017

Uluru

Dzisiaj tylko 450 km do przejechania. Po drodze krótka dodatkowa przejażdżka na wielbłądzie, wolno i kłusem, po dwie osoby na zwierzaku. Instalujemy się na kempingu, gdzie będziemy spać i jedziemy pod Uluru.
Najpierw odwiedzamy małe muzeum prezentujące zarówno opowieści miejscowych Aborygenów związane z tą górą (w każdej jest trup) jak i współczesną wiedzę geologiczną i przyrodniczą na jej temat. Potem objeżdżamy Uluru dookoła asfaltową drogą, widoki są wspaniałe. Ale przed zamknięciem pętli kierowca daje nam do wyboru: krótki spacer (30 min), średni spacer (75 min) i długi spacer (150 min); zawsze można też po prostu posiedzieć w autobusie. Prawie wszyscy wybierają długi spacer, nie ma to jak młodzież. Obchodzimy około dwu trzecich obwodu Uluru. Kilka zdjęć z tego spaceru:








Na niektórych zdjęciach widać mulgi (Mulgas Adventures!), jedyne drzewa (niezbyt wysokie zresztą) lub czasem tylko krzaczaste, które wytrzymują na tutejszych pustyniach. Podobno znoszą temperaturę do 50 C.  Na dwu ostatnich zdjęciach ścieżka wejściowa na szczyt, 348 metrów różnicy poziomów, jedynym zabezpieczeniem jest łańcuch na słupkach umocowanych w skale. Wejście było akurat zamknięte ze względu na żałobę po jednym z działaczy aborygeńskich, który znacząco przyczynił się do utworzenia tutaj parku narodowego. Ale normalnie wzdłuż łańcucha metalowego ciągnie się sznurek ludzi... Aborygeni zwracają uwagę, że to jest ich święta góra i oni na nią nie wchodzą, i proszą turystów, żeby też nie wchodzili. Park zamyka wejście na szczyt (podobnie jak inne dłuższe i trudniejsze szlaki) o godzinie 10-tej jeżeli prognoza przewiduje ponad 36 C, albo wiatr jest zbyt silny. Ostrzega również, że na tej górze zmarło 35 osób. Mowa trawa.
Na zakończenie dnia jedziemy jeszcze na punkt widokowy obserwować zachód słońca. Wszystkie firmy zwożą tu swoich klientów i częstują szampanem z okazji tego zachodu, więc tłok jest spory. A oto jak wygląda Uluru tuż przed i tuż po zachodzie słońca:

Ja zresztą niewiele z tych zmian koloru uchwyciłem, bo jak się zorientowałem w momencie wsiadania do autobusu, cały czas miałem okulary przeciwsłoneczne na nosie.
Uluru mieliśmy na wschodzie, a na zachód od punktu widokowego pokazywała się od niechcenia (choć mało kto zwracał na nią uwagę) inna grupa skał, Kata Tjuta, którą mieliśmy odwiedzić następnego dnia:
Dan w Sydney.

2 komentarze:

  1. Mowa trawa... Mając w pamięci "Piknik pod Wiszącą Skałą" Petera Weira, czuję respekt przed australijskimi górami...

    OdpowiedzUsuń
  2. Problem,że jest wielu takich, którzy nie czują tego respektu. W dalszym ciągu ludzie giną bez śladu, np. w Blue Mountains, pomimo licznych ostrzeżeń.

    OdpowiedzUsuń